–Przypomnij
mi proszę. Po co my tu jesteśmy? –
niski mężczyzna w zwykłych jeansach i szarej kurtce przyklęknął
niedaleko niskiego pnia biorąc do dłoni kawałek odłamanej kory.
Spojrzał na swojego towarzysza. Był to wysoki, wysportowany brunet.
Na piersi widniała mu odznaka policyjna.
–Musimy
sprawdzić zgłoszenie... –
zapytany komisarz odparł kręcąc głową.
–Które
dostaliśmy od jakiegoś menela z patykiem za pasem.
Obaj
się roześmiali przypominając sobie wczorajszy wieczór. Starszy z
nich, komisarz John Frace przyjął zdenerwowanego mężczyznę z
niższej klasy społecznej, który zapierał się, że w lesie
słyszał krzyk młodego chłopaka. Policja musiała sprawdzić czy
to prawda, nawet jeżeli sam składający zeznanie, wydał im się
podejrzany.
–No
nic. Ruszajmy i przeszukajmy ten lasek. Jeśli niczego nie usłyszymy,
wracamy –
komisarz klepnął podwładnego w ramię i sam odwrócił się.
Zamrugał widząc mężczyznę, który przyszedł na posterunek.
Widział jak ten wchodził do baru i nie mógł tak szybko ich
dogonić. Na pewno nie posiadał samochodu.
–Co
pan tu robi? –
policjant zaczął podchodzić do dziwnie uśmiechniętego i pewnego
siebie przybysza.
–Przyszedłem
na grzyby –
odpowiedział zanosząc się śmiechem. Gdy policjanci spojrzeli po
sobie, zamilkł. –Ale
jak widzę, będę miał coś lepszego...
–Pan
jest pijany... –
Komisarz wyciągnął dłoń, by złapać mężczyznę za ramię. W
następnej chwili znalazł się na ziemi kilka metrów dalej. Jego
ręka była wykrzywiona pod dziwnym kątem. Drugi policjant wyciągnął
broń i zamarł. Stał nie przed pojedynczym mężczyzną, ale grupą
mężczyzn i jedną kobietą o dziwnie bladej twarzy i rozczochranych
włosach. Sam spotkany zmienił swój wygląd.
Yaxley
z wyraźną radością wyciągał różdżkę.
–Co
to znaczy? Kim wy jesteście? Ręce do góry! –
policjant krzyknął odbezpieczając pistolet. Bellatrix Lestrange
prychnęła i bez strachu podeszła do policjanta. Machnęła dłonią
nad jego pistoletem, który zniknął jak zaczarowany.
Młody
funkcjonariusz cofnął się upadając na przełożonego.
–Incarcerus
–
grube sznury oplotły ciała policjantów uniemożliwiając im
jakiekolwiek ruchy.
–Kim
jesteście? Czego...chcecie? –
komisarz walczył z pętami.
–Ohh
bez obaw. Chcemy was tylko złożyć w ofierze. –
Yaxley wysunął się na przód grupy. Bellatrix zaśmiała się
chłodno.
–Biedni
mugole nie oglądali bajek o złych czarodziejach?–
zacmokała podchodząc do skrępowanych mężczyzn. –
Właśnie znaleźliście się w jednej...
Adam
Falley machnął lekceważąco dłonią.
–Góra
dwa dni i będziecie martwi. Nawet nie zdążycie pocierpieć.
Mężczyźni
przerażeni zaczęli krzyczeć wołając o pomoc. Gdy jednak nikt nie
nadchodził, były uczeń Durmstrangu złapał policjantów i razem z
nimi deportował się do domu Bellatrix Lestrange.
***
–Crucioo
–
Bellatrix krzyknęła celując różdżką w wychudzone ciało
Ollivandera. Stary różdżkarz z trudem łapał oddech. –Odpowiedz
starcze...
Mężczyzna
powoli pokręcił głową. Śmierciożerczyni podniosła różdżkę.
–Avada...
–Potrzebujesz
krwi tego, który go pokonał... Musisz zabić mugoli i zdobyć serce
chimery... –
starzec wyznał prawdę. Nie bał się śmierci, ale nie potrafił
znieść bólu dręczącego jego stare ciało.
Bellatrix
spuściła wzrok. Musiała upolować chimerę. Nie była mistrzynią
w historii magii, wiedziała jednak, że tylko jednemu czarownikowi
udało się pokonać chimerę, ale zaraz po tym sam zginął z
wyczerpania. Znając umiejętności swoich pomocników, kobieta
wiedziała, że żaden z nich nie sprosta potworowi. Śmierciożerczyni
odgarnęła z czoła włosy i ponownie podniosła różdżkę.
–Nie
zabijesz mnie...–
słaby głos wyrwał się z gardła czarodzieja.
–Czemu
nie? –
różdżka niebezpiecznie drgała.
–Powiedziałem
ci co masz zrobić, pomogłem.
–Co
nie zmienia faktu, że nie żywię do ciebie żadnych uczuć
starcze... Avada Kedavra! –
stare ciało poderwało się kilka metrów w górę upadając później
bezwładnie na podłogę. Bellatrix schowała swoją różdżkę, w
głowie mając grecką bestię o głowie lwa, tułowiu kozy i ogonie
smoka. Musiała zdobyć jej serce i miała plan jak tego dokonać.
–Mortius
- zawołała cicho i po chwili pojawił się przed nią piękny
feniks. Odwrócił wzrok od pani obserwując okno. Musiał być
wierny czarownicy, ale nie musiał jej lubić.
Śmierciożerczyni
zignorowała ten pokaz.
–Mamy
misję do wykonania, więc bądź grzeczny albo wystawimy na próbę
twoją nieśmiertelność.
Cichy
pisk ptaka wywołałby płacz w każdym człowieku, który go by
usłyszał. Głos pełen żalu i smutku dało się słyszeć w całym
domu.
Usłyszał
go również Alberto. Chłopak załamał się czując, że ktoś jest
w takiej samej sytuacji jak on.
–Już
nie narzekaj... –
kobieta złapała feniksa za ogon i deportowała się na jedną z
wielu wysepek Grecji.
***
Lucjusz
otworzył oczy. Znajdował się w swojej celi w północnym skrzydle
Azkabanu.
Po
kilku sekundach patrzenia w sufit, zszedł z łóżka i stanął przy
oknie. Widział morze, niekończącą się taflę gładkiego morza.
Dziękował bogom, że więzienia nie strzegli już dementorzy. Mógł
w spokoju myśleć i pogrążać się w wspomnieniach. Przez jego
głowę przelatywały dziesiątki, setki wspomnień. Niektóre
boleśnie odznaczyły się na jego życiu. Do końca życia będzie
sobie wypominał jak posłuchał Narcyzy by zostać w swoim domu w
Anglii po bitwie o Hogwart. Uwierzył jej, że Czarny Pan wygra i
wtedy oni przyjmą go jak bohatera.
***
Mężczyzna
chodził od ściany do ściany salonu w dłoni trzymając pusty już
kielich wina. Narcyza dyrygowała w kuchni skrzatami, które
przygotowywały ucztę. Lucjusz wypuścił z dłoni kryształowy
kielich, gdy poczuł przełamanie zaklęć antydeportacyjnych.
Wierząc, że to Voldemort z poplecznikami, wyszedł im naprzeciw z
rozłożonymi ramionami. Zdołał jedynie usłyszeć: –Brać
go... –
gdy poczuł silne uderzenie w nogi i upadł kilka metrów dalej.
Szybko jednak wyjął nową różdżkę i wstał. Nie zamierzał się
poddawać bez walki. Zauważył, że stoi przed nim czterech aurorów.
Wszyscy wyjęli różdżki celując w Lucjusza. Mężczyzna zażarcie
się bronił. Długim machnięciem różdżki wytrącił różdżkę
jednemu z aurorów. Odwrócił się czyniąc różdżką znak
półkrzyża. Promień dosięgnął celu i zapalił żywopłot za
bezbronnym aurorem.
–Brudni,
nędzni, szlamowaci... –
warknął ponownie podnosząc różdżkę.
–Odłóż
różdżkę i na kolana! –
usłyszał głos z tyłu. Powoli odwrócił głowę, patrząc z
przerażeniem jak auror trzyma różdżkę przy gardle Narcyzy.
Malfoy pokręcił głową i uśmiechnął się wykonując
skomplikowany ruch różdżką. Po chwili auror padł jak długi, a
za nim stał przerażony skrzat domowy, który polecenie wykonał bez
wielkiej euforii.
–Lucjuszu...
Błagam, odłóż różdżkę –
Narcyza sama prosiła męża o złożenie broni. Ten zawahał się i
podszedł w stronę żony. To wystarczyło by dwójka pozostałych
aurorów wycelowała w czarodzieja.
–Petrificus
Totalus –
cichy głos i zaklęcie sparaliżowały mężczyznę.
–Incarcerus
–
grube sznury oplotły jego ciało łamiąc różdżkę. Po kilku
minutach przed domem pojawiła się grupa uderzeniowa pod dowództwem
Shaklebolta. Zabrali ciała, Lucjusza i deportowali się bez słowa.
Narcyza
upadła na ziemię. Jej głowa niebezpiecznie nachylała się nad
kamieniem, gdy złapał ją Draco.
–Co
się stało? Gdzie ojciec? –
chłopak podniósł matkę i razem usiedli na trawie.
–Zabraliśmy
go...Tak jak ciebie teraz –
blondyn podniósł głowę i zobaczył aurora celującego do niego z
różdżki z nienawiścią wymalowaną na twarzy. Kręcil głową
przerażony, nie wyrywał się, błagał jedynie o litość,
wybaczenie. Nie mógł spojrzeć w załamane oblicze matki.
–Wrócimy...
–
powiedział cicho tuż przed deportacją.
***
Silne
ręce wrzuciły Dracona do celi w ministerstwie. Zanim chłopak
zorientował się co się dzieje, pochwyciły go ramiona.
–Draco...
co ty tu robisz? Miałeś uciekać do Włoch... –
Lucjusz trzymał syna przeklinając się w myślach za usłuchanie
żony.
–Kończyłem
się pakować, gdy usłyszałem walkę. Przejdziemy przez to razem
ojcze... –
blondyn spojrzał pewnie na zagniewane oblicze ojca. Lucjusz
zamierzał odpowiedzieć, gdy do celi wszedł urzędnik.
–Malfoy
senior, za mną...
Czarodziej
kiwnął głową, poklepał syna po ramieniu i opuścił celę.
Po
kilku minutach siedział w sali przesłuchań naprzeciw Percy’ego
Weasleya i podrzędnego urzędnika. Wiedział, że to nie służy mu
dobrze. Za czasów panowania Voldemorta nad ministerstwem,
śmierciożercy bez skrupułów wykorzystywali urzędników.
–Imię
i nazwisko? –
Percy zadał pierwsze pytanie.
–Lucjusz
Malfoy II.
–Imiona
rodziców?
–Abraxas
Malfoy i Helena Bodeauir.
–Wiek?
–
Percy wydawał się nudzić przesłuchaniem. Bawił się piórem
nawet nie patrząc na śmierciożercę.
–53
lata –
mężczyzna wycedził cicho.
–Stan
cywilny?
–Żona
Narcyza Malfoy i syn Dracon Malfoy.
–Miejsce
zamieszkania?
Lucjusz
prychnął pogardliwie. Zrozumiał sens pytania. Ministerstwo
zamierzało skonfiskować cały jego majątek.
Kilkanaście
lat wcześniej dopilnował by w żadnym razie jego rodzina nie
straciła Malfoy Manor, ale ich pozostałe domy, majątki musiały
zostać ujawnione.
–Malfoy
Manor. Posiadam też pałac na Cyprze, willę w Wenecji, współdzielę
z żoną dolinę smoków w Rumunii, wydzierżawiam ziemię w
południowej Anglii, na której stoi stadion qudditcha naszej
reprezentacji, jestem właścicielem pól uprawnych w hrabstwie
Somerset, gdzie hodowane są cenne rośliny... Zakupiłem ziemię pod
Londynem, gdzie miało powstać mauzoleum dla śmierciożerców i w
dalekiej przyszłości Czarnego Pana –
czarodziej długo wahał się nad tym. Kiedy Bellatrix przyszła do
niego z taką propozycją, wyśmiał ją. Doszedł jednak do wniosku,
że tym udobrucha Czarnego Pana. Faktycznie, Voldemort dał mu nową
różdżkę, pozwolił na więcej swobody.
Percy
wydawał się być zadowolonym z tego co usłyszał. Zanim zadał
kolejne pytania, podał przesłuchiwanemu buteleczkę.
–Wypij
–
rzucił krótko.
Lucjusz
wypił podane mu veritaserum i poczuł niemiłe uczucie w głowie.
Zataił fakt istnienia małej rezydencji w Polsce. Nigdy nie
interesował się specjalnie tym krajem, ale wiedział, że tak
daleko od Anglii jest to bezpieczne miejsce w razie kłopotów. Miał
nadzieję, że już nie zapytają go o majątek.
–Jesteś
śmierciożercą?
–Tak
–
mechaniczna odpowiedź lekko zmniejszyła ból.
–Jak
długo?
–Od
ukończenia Hogwartu. Razem z Bellatrix Lestrange, Mulciberem i
Dołohowem stanowiliśmy pierwszą grupę Czarnego Pana.
–Potwierdzasz,
że za czasów terroru tego, którego imienia nie wolno wymawiać,
przewodziłeś atakom na społeczność mugolską?
–Potwierdzam...
–
uśmiechnął się do chłopaka, w jego uznaniu zdrajcy krwi.
Przesłuchanie
trwało jeszcze kilka minut. Lucjusz czuł ból głowy, ale dla syna
i żony wytrzymał efekty wypicia serum prawdy.
–Dziękujemy
panie Malfoy. Nie jest to jeszcze proces, ale może być pan pewien
dożywotniego pobytu w Azkabanie... –
Percy wstał od stolika i machnął dłonią, by zabrano
śmierciożercę sprzed jego oczu. Lucjusz pozwolił się prowadzić.
Rzucał
nieprzychylne spojrzenia mijanym osobom, śmiał się w twarz
czarodziejom mugolskiego pochodzenia, którzy odzyskali pracę. Był
świadom, że kilka dni wcześniej klękali przed nim na kolana. Nie
wstydził się swojej przeszłości, służby Czarnemu Panu. Irytował
go jedynie fakt, że dał się złapać i nie mógł wywinąć się
sprawiedliwości. Jego wpływy osłabły i to wywoływało u niego
gniew, który okazywał śmiejąc się, gdy przechodził obok szybko
zbudowanego pomnika równości, znaku tolerancji magicznej między
istotami i wszystkimi ludźmi.
Splunął
na niego z odrazą.
Proces
w Wizengamocie był farsą. Przeciw niemu przemawiał sam minister, a
za obrońcę dano mu pokrakę ledwo po szkole, który wydawał się
zgadzać nawet z oskarżycielami.
W
połowie procesu Lucjusz wstał z krzesła.
–Skończmy
tą kpinę z prawa, zanim posuniemy się o krok za daleko... –
zaczął mówić i odepchnął na bok swojego obrońcę, który
zatoczył się niebezpiecznie –
byłem śmierciożercą, wspomagałem Czarnego Pana, czekałem na
jego powrót i żałuję jego odejścia. Nie żałuję swoich
zbrodni, nie usłyszycie ode mnie przeprosin, marne imitacje
czarodziejów, niegodne noszenia różdżek...Jeszcze miesiąc temu
lizaliście mi buty, a teraz napawacie się władzą jakiej wam
udzielono. Dajcie mi to dożywocie, żebym nie musiał oglądać
waszych żałosnych twarzy bando tchórzy... –
po czym wrócił na swoje miejsce. Gdy wokół niego zatrzepotały
łańcuchy, pogardliwie westchnął. Założył nogę na nogę i
czekał na wyrok.
Kingsley
Shacklebolt pod koniec procesu powstał ze swojego miejsca.
–Lucjuszu
Malfoy II, zostajesz skazany na dożywotni pobyt w Azkabanie. Twoje
dobra zostaną przejęte przez ministerstwo w celu zadośćuczynienia
ofiarom wojny. Wyprowadzić go!
***
Kilka
pojedynczych mrugnięć i Lucjusz ponownie skoncentrował się na
rzeczywistości. Wyjrzał przez okno zastanawiając się jak daleko
jest od domu. Teraz bliżej było mu do jego posiadłości w Polsce.
Wiedział jednak, że nie ma najmniejszych szans na ucieczkę.
Nie
było Czarnego Pana, dementorów. Byli nieprzekupni strażnicy i
potężne zaklęcia uniemożliwiające deportację czy jakikolwiek
inny sposób na opuszczenie więzienia.
Zbliżała
się pora obiadu. Mężczyzna opadł na prowizoryczne łóżko i
utkwił wzrok w drzwiach. Nie jadł codziennie, bo nie potrafił się
zmusić do przełknięcia pomyj, jakie im podawano. Czasem jednak
musiał jeść. Ograniczał się do dwóch posiłków na tydzień i
ten dzień właśnie nadchodził. Po kilku minutach drzwi otworzyły
się szeroko i stanął w nich strażnik. Był nowy.
Wysoki
chudy mężczyzna niezbyt dobrze ubrany. Przed sobą lewitował
talerz z posiłkiem.
–Nie
wiedzie ci się chyba zbyt dobrze? –
Lucjusz ogarnął swoje zniszczone już włosy znad czoła.
–Co
cię to obchodzi śmierciożerco? –
strażnik odwrócił się, ale nie wyszedł.
–Nic...
Mógłbym jednak polepszyć twój los –
Lucjusz nie tknął posiłku, ledwo potrafił na niego patrzeć.
–Jak?
I sądzisz, że w zamian cię uwolnię? Czarna magia pozbawiła cię
zdrowego rozsądku.
–Głupcze...
Gdybyś wiedział ile możesz dzięki niej osiągnąć, inaczej byś
mówił. Gardzisz Czarnym Panem? Bałeś się go, wszyscy się
baliśmy, a jednak był potężny i każdy chciałby takiej mocy.
Większość ludzi jednak się boi, zasłania gadkami o moralności,
zgubieniu dla każdego czarnoksiężnika, konsekwencjach, nienawiści.
Powiesz mi, że nigdy nikogo nie nienawidziłeś? Kochałeś swoich
wrogów? Dziękowałeś im za ból, który ci zadają? Nie chciałeś
zemścić się? Pokazać swoją wyższość? Po prostu się bałeś,
boisz ciągle...Nie ma wielkości bez ofiary, a strach może być
jedynie przed śmiercią... –
Malfoy doskonale wiedział jak zagrać na emocjach strażnika. Znał
ludzi i wiedział jak nimi rządzić, naginać do swojej woli. –...
Chyba, że całe życie chcesz pilnować odważniejszych od ciebie,
tych, których się boisz.
Strażnik
odwrócił się. Miał zmieszany wyraz twarzy. Widać było na niej
strach, ale i ciekawość, gotowość do odmiany swojego losu.
Podszedł
do Lucjusza i przełknął ślinę.
–Mam
ci pomóc uciec?
–Oczywiście,
że tak idioto! Ale mnie samego złapią od razu. Wiem jak tu
wszystko działa. Oddaj różdżki wszystkim więźniom z tego bloku.
Później trochę się pokiereszuj i wytłumaczysz, że zaatakowano
cię ręcznie przy podawaniu obiadu.
Strażnik
kiwnął głową, wytarł pot z czoła i powoli zbliżył się do
drzwi celi.
–Idź
kupo smoczego łajna, marna imitacjo czarodzieja!
Lucjusz
nie musiał długo czekać na efekty. Po dwóch minutach na podłodze
przed nim znalazła się jego różdżka. Mężczyzna zaśmiał się
i wysadził drzwi celi. Bez problemu wtopił się w tłum więźniów
walczących z nadchodzącymi strażnikami. Szedł na przód, aż
natrafił na strażnika, który mu pomógł. Stał przed dwoma
zdezorientowanymi więźniami.
–To
ja pomogłem wam uciec. Zaprowadźcie mnie do Lucjusza Malfoya... O
jesteś –
na jego twarzy pojawiła się ulga. Podszedł do mężczyzny.
–Crucio
–
Lucjusz skierował różdżkę na swojego niedoszłego pomocnika.
–Aahh...czemu
to zrobiłeś? Pomogłem ci...
W
odpowiedzi usłyszał śmiech.
–Jestem
pod wrażeniem. Tak zodważniałeś, że nawet śmierci się nie
boisz. To cię zgubiło przyjacielu.
–Nie,
proszę...nieeee! –
strażnik zaczął się powoli podnosić.
–Avada
Kedavra –
Lucjusz cicho mruknął zaklęcie, które zwaliło strażnika na
ziemię, z której się już nie podniósł.
Wszyscy
więźniowie słyszeli potężne zaklęcia uderzające w szybko
nałożone przez nich bariery. Wiedzieli, że czas działał
przeciwko nim.
Thorfinn
Rowle wyszedł na przód obok Lucjusza. Wyciągnął swoją różdżkę
i wykonał skomplikowany wzór na końcu, potężnie nią machnął.
Pobliska
ściana wystrzeliła w powietrze. Gruzy spadły do morza. Więźniowie
powoli wychodzili poza obszar murów śmiejąc się i szybko się
deportując.
Lucjusz
Malfoy wyczarował czerwony promień, który po kontakcie z posadzką
wydał okropny dla uszu dźwięk.
–Rowle,
Lestrange...Mulciber, Goyle, Dołohow. Musimy się skryć. Anglia to
zbyt niebezpieczne miejsce...
–To
gdzie mamy się udać? Do Tajlandii? –
Dołohow zadrwił.
–Mam
dom w Polsce i tam się udamy! –
mężczyzna rzucił krótkie spojrzenie na resztę więźniów. Nie
potrzebował tych marnych czarodziejów.
Kilka
minut później bariery padły, a do opustoszałego bloku wpadli
aurorzy. Tuż za nimi pojawił się zszokowany minister magii.
Uklęknął przy ciałach zabitych strażników, więźniów,
spojrzał na rozwaloną ścianę. Zawsze wiedział co robić. Nigdy
się nie bał. Teraz gdy brał konsekwencję za całe społeczeństwo
magiczne, bał się radykalnych decyzji.
Wstał
i odwrócił się do aurorów.
–Znajdźcie
ich. Zawiadomcie wszystkie ministerstwa!
***
Grupa
sześciu mężczyzn z lekkim trzaskiem pojawiła się na polanie w
centrum Polski. Białowłosy mężczyzna uniósł różdżkę
odnawiając bariery. Machnął krótko dłonią i ruszył w stronę
swojego domu.
Był
to gustownie zbudowany pałac w barokowym stylu. Lucjusz kupił go za
grosze od uprzednio skonfundowanego właściciela. Pałac posiadał
dwie małe wieżyczki, trzydzieści pokoi, cztery tarasy, trzysta
sześćdziesiąt pięć okien i rozbudowane piwnice, w których
Lucjusz przechowywał swoje wina.
Nie
było go tu dwadzieścia lat. Nie mówił o posiadłości rodzinie,
bo wiadomość mogła dojść do niepożądanych osób.
Przed
i za pałacem znajdowały się zapuszczone teraz ogrody. Fontanna
niegdyś piękna, teraz wywoływała niemiłe odczucia.
Byli
śmierciożercy śmiało weszli do środka. Mulciber wytężył słuch
i wskazał palcem na piętro.
–Ktoś
tam jest i chyba zrobił sobie burdel z twojego domu Lucjuszu...
Śmiech,
który ogarnął wszystkich oprócz Lucjusza przetoczył się po
całym domu.
Głosy
z góry zamilkły. Lucjusz wyciągnął różdżkę i skierował się
na schody. Jego towarzysze byli tuż za nim. Na szczycie schodów
pojawił się nagi, nastoletni chłopak. Widząc mężczyzn,
zarumienił się i stanął jak wryty.
Czarodziej
uśmiechnął się pogardliwie i po chwili ponownie ruszył na górę.
Do nastolatka dołączył drugi także roznegliżowany chłopak.
Położył dłonie na ramionach rówieśnika i przełknął ślinę.
–Kim
jesteście i... –
nie zdołał dokończyć pytanie. Klątwa torturująca odrzuciła go
do pokoju, z którego wyszedł. Jego towarzysz rozglądał się
naokoło szukając ucieczki.
–Expeliarmus!
–
Rowle machnął krótko różdżką i chłopak również wylądował
tam, gdzie wcześniej się znajdował. - Na Merlina... - Lucjusz
potrafił jedynie to z siebie wykrztusić. Zobaczył przed sobą
piątkę gołych chłopaków. Trójka cuciła dwóch rannych.
–Co
wy im zro...
–Avada
Kedavra! –
Dołohow krzyknął nie mogąc znieść widoku, jaki miał przed
oczami. Niski blondyn z przerażeniem na twarzy runął na podłogę
rażony zielonym światłem. Reszta chłopaków cofnęła się do
kąta pokoju. Błagali o życie.
–Crucioo!
–
Lucjusz rzucił zaklęcie torturujące na wysokiego bruneta. Chłopak
zgiął się wpół wyjąc z bólu. Oddychał ciężko trzymając się
nogi krzesła.
Następne
zaklęcie rzuciło go o sufit. Gdy upadał, boleśnie uderzył głową
o podłogę i kant krzesła. Krew powoli spływała z boku jego
głowy. Czwórka pozostałych przy życiu chłopaków została
związana i przetransportowana do piwnic pałacu. Tam zamknięto
każdego w pojedynczej celi.
Lucjusz
pokręcił głową. Nie spodziewał się, że wracając tutaj, spotka
go coś takiego. Jedynym pozytywem była możliwość torturowania
tych mugoli.
Szóstka
śmierciożerców usiadła przy długim stole. Lucjusz zabrał głos
jako pierwszy.
–Powrót
do Anglii na razie nie jest dobrym rozwiązaniem. Musimy rozpoznać
sytuację. Tutaj jest bezpiecznie i nie musimy się obawiać aurorów.
Polskie ministerstwo magii jest otwarte dla przybyszy i nie prowadzi
polityki ekstradycji z innymi krajami.
–Dlaczego?
–
Mulciber spojrzał na białowłosego mężczyznę. Z nudów bawił
się nożem.
–Dumbledore
za swojego życia postarał się by zamknięto jedyną w tej części
Europy magiczną szkołę. Argumentował to tym, że uczono tu
starej, czarnej magii i magii natury jeszcze sprzed czasów różdżek.
Oczywiście świat był mu wdzięczny za pokonanie Grindelwalda i
zgodził się na jego prośby. Polska się obraziła i swoje kontakty
z europejskimi ministerstwami utrzymuje na poziomie minimum.
–Stary
Dumble jednak i po śmierci okazuje się przydatny... –
wycedził Dołohow.
–A
oto co zrobimy...
***
Yaxley
szybko biegł przez Nokturn. Ci, których mijał, patrzyli na niego z
przerażeniem przekonani, że nie żyje. Odtrącał ich ramionami
zmierzając ku jakiemuś bezpiecznemu do deportacji miejscu. Po
piętach deptali mu aurorzy.
–Stój
Yaxley!
Śmierciożerca
odwrócił się wyciągając różdżkę. Stało przed nim dwóch
aurorów z wyraźnie zadowolonymi minami.
–Odłóż
różdżkę i udasz się z nami...
Jego
wypowiedź przerwały głośne śmiechy. Z każdego zakątka alejki
zaczęli wychodzić uciekinierzy z Azkabanu. Widząc aurorów,
zaczęli gwizdać.
–Chodźcie
pieski... Ukręcimy wam łby!
Yaxley
zaśmiał się chorobliwie i deportował zostawiając wściekłych
aurorów. Ich wściekłość szybko jednak zamieniła się w strach.
Yaxley
bez pardonu wszedł do salonu, gdzie znajdowali się najważniejsi
współpracownicy Bellatrix.
–Gdzie
ona jest? –
rzucił krótko.
–Na
jakiejś wyspie greckiej, poluje na chimerę...
–Zwariowała?
Mam dla niej ważne wieści! –
nie czekając na odpowiedź, ponownie się deportował szukając
czarownicy.
***
Lorrenzo
Galilei stał nad urwiskiem beznamiętnie przypatrując się płynącym
w górze chmurom. Westchnął cicho i wrócił do swojej żony.
Pozwolił, by wtuliła się w niego. Objął ją ramionami i spojrzał
na stojących w tyle przedstawicieli innych rodów.
–Tyle
ofiar...czy to konieczne? Mieliśmy go odnaleźć, a nie zabijać
niewinnych... –
matka Alberto załkała cicho wspominając swojego zmarłego kuzyna i
przyjaciół.
–Wiem
kochanie. Żałuję każdej śmierci, ale Alberto jest najważniejszy.
Widzę, że umierają niewinni, ale to nasz jedyny syn!
Joanna
Zabini śledziła rozmowę z rosnącym niepokojem. Nie mogła
dopuścić by w najważniejszym momencie ktokolwiek zwątpił w ich
misję. Chciała zemścić się na Bellatrix i przejąć jej
bogactwa, władzę. Musiała zainterweniować.
Odepchnęła
dwóch czarodziejów wysuwając się na przód.
–Złożyliśmy
przysięgę, że wam pomożemy. Nie wolno wam zwątpić w słuszność
naszych działań. Alberto kocha was i ciągle wierzy w ratunek.
Bellatrix Lestrange jest straszna, nie zna litości i kocha
torturować. Alberto cierpi niewyobrażalne męki i musimy go
odnaleźć!
–Ale
może za mocno naciskamy, może...
–Nie
ma może Lorrenzo. Cała ich społeczność akceptuje politykę
ministerstwa, skrywają przed nami Malfoyów. Jeśli oni sami
poświęcają siebie, to nie powinniśmy rezygnować z ich ofiar –
Joanna złapała czarodzieja za dłoń. –
Przysięgaliśmy na magię, krew, honor. Nie pozwól, by strach
przesłonił ci miłość i rozum.
Lorrenzo
kiwnął głową. Musiał odzyskać syna. Zwrócił na siebie uwagę
wszystkich pozostałych i nachylił się ku nim.
–Oto
co zrobimy...
***
Luna
powoli przechadzała się odnowionymi korytarzami szpitala. Nie
zmienił się znacznie od czasu ataku. Dało się jednak w nim wyczuć
silniejszą magię. Ministerstwo rzuciło wiele zaklęć chroniących
szpital przed ponownym atakiem. Nowe zaklęcia i procedury
denerwowały personel św. Munga, ale wszyscy starali się do nich
dostosować.
Kontrole
przed wejściem i wyjściem, obserwowanie okolic szpitala.
Czarodziejska policja często patrolowała także mugolską część
miasta. Każdy jednak musiał pracować.
Luna
miała odwiedzić Franka i Alicję Longbottomów, lubiła wizyty u
byłych aurorów. Czuła, że udało jej się nawiązać z nimi więź.
Rozumiała ich, mimo braku słów. Wiedziała czego potrzebują i co
chcą usłyszeć.
Oboje
leżeli na swoich łóżkach wpatrując się w przybyłą psycholog.
Alicja uśmiechnęła się nieporadnie i próbowała usiąść.
Luna
szybko podbiegła i pomogła jej w tym. Przypadkowo spod jej
notatnika wyleciały notatki. Luna zapisała na nich efekty pracy.
Musiała również zamieścić ostatnie wydarzenia.
Wzrok
matki Neville’a zatrzymał się na nazwisku Lestrange. Kobieta
gorączkowo otwierała usta pragnąć coś powiedzieć. Zacisnęła
palce i dłoń jakby chciała trzymać różdżkę. Powtarzała ten
zabieg wiele razy, tak że Luna niepewnie podała jej różdżkę.
Stała jednak tuż obok niej. Alicja powoli podeszła chwiejnym
krokiem do stolika. Podniosła pustą ampułkę i przyłożyła
różdżkę do głowy. Zamknęła swoje wspomnienie w ampułce i
zacisnęła na niej dłoń, jakby była najcenniejszą dla niej
rzeczą. Oddała ją i różdżkę Lunie i zachwiała się. Była
Krukonka szybko zawołała pomoc i razem z uzdrowicielami uspokoili
stan kobiety.
Luna
spojrzała na ampułkę. Czuła, że wspomnienie jest ważne.
Zwolniła się z reszty dnia i udała do domu. Miała tam swoją
własną myślodsiewnię. Zakupiła ją, gdy po ciężkich dniach
pracy sama musiała wyrzucić wspomnienia, którymi ją obdarzano.
Z
bijącym sercem wlała wspomnienie Alicji Longbottom i zanurzyła się
w nim.
Dziewczyna
początkowo nie wiedziała gdzie się znajduje. Głośny jęk
otrzeźwił ją i uświadomił, że jest w jakimś salonie.
Rozejrzała się i zobaczyła Alicję i Franka Longbottomów.
Mężczyzna trzymał żonę za ramiona zasłaniając ją przed
zaklęciami. Przed parą stała Bellatrix Lestrange z mężem i
jakimś młodym chłopakiem. Dopiero po chwili Luna skojarzyła go z
czwartym rokiem Hogwartu. Przypomniała sobie, że to Barty Crouch
junior, który udawał profesora Moody’ego.
–Gdzie
jest Czarny Pan??!! –
Bellatrix wrzasnęła i machnęła różdżką.
Frank
Longbottom zawył upadając na posadzkę.
–Błagam,
zabij mnie, ale puść moją żonę. Nie wiemy gdzie jest
Voldemort...
–Nie
ośmielaj się wypowiadać jego imienia! –
Czarownica skierowała różdżkę na Alicję. Kobieta po chwili
zaczęła się trząść z bólu.
–Ma..ma?
–
w pokoju pojawił się mały, chudy chłopczyk z małą blond kępką
włosów na głowie. Zobaczył leżących rodziców i podbiegł do
nich. Po drodze przewrócił się pod nogami Barty’ego Croucha.
Chłopak
machnął różdżką i malec odślizgnął się na podłodze na
drugi koniec pokoju. Nie mógł ruszyć się z miejsca. Wiercił się
uderzając plecami o nogę stołu. Stół drżał, a po chwili spadła
z niego łyżka trafiając malca w głowę.
Mały
Neville zapłakał głośno wołając mamy. Frank widząc to, rzucił
się na Rabastana Lestrange’a przewracając go na ziemię. Zdołał
wystrzelić z jego różdżki niski promień. Nim jednak przebił on
sufit, Barty Crouch junior ryknął:
–Crucio!
–
zaklęcie odrzuciło aurora na ścianę. Uderzył głową o ścianę.
Z boku głowy zaczęła cieknąć mu krew. Alicja leżała na boku
płacząc i nie mogąc podejść do syna. Serce jej pękało, gdy
słyszała jego wołania i płacz.
–Jak
możecie potwory?! –
spojrzała na nich załzawionymi oczyma.
–Wiesz
co chcemy usłyszeć –
Bellatrix rzuciła miękko.
–Pozwól
mu odejść. Nie krzywdź Neville’a!
Kobieta
uśmiechnęła się szeroko, ale jej oczy były zimne i ostre jak
sztylety. Powoli skierowała różdżkę na chłopca. Alicja
zbierając ostatnie siły rzuciła się na oprawczynię. Bellatrix
zdołała odwrócić różdżkę. Jednocześnie z mężem i Crouchem
juniorem wycelowała w matkę Neville’a.
–Crucio!!!
Alicja
upadła zamykając oczy. Krzyczała długo, aż głos odmówił jej
posłuszeństwa. Ostatkiem sił otworzyła oczy, ale prawie nic nie
widziała. Nic nie słyszała. Czuła jedynie wielki ból i poczucie
ogromnej straty.
Frank
podczołgał się do żony. Położył drżącą dłoń na jej ciele.
Widząc pustkę w jej oczach, kompletną apatię i ból przechodzący
przez całe jej ciało, sam starał się uspokoić. Nie zdołał
jednak zaczerpnąć oddechu, gdy zobaczył skierowane na siebie
różdżki.
Usłyszał
klątwę i jedyne co poczuł, to ból zabierający mu resztki rozumu
i świadomości. Upadł tracąc przytomność.
Bellatrix
zaśmiała się nerwowo.
–Musimy
ich ocucić. Muszą nam powiedzieć, gdzie on jest!
Drzwi
salonu wleciały do środka. Drzazgi leciały we wszystkich
kierunkach.
Luna
płakała. Schowała się w kącie obserwując sytuację. Zdziwiła
się, że mimo iż Alicja straciła prawie życie, zachowała
wspomnienia.
Dziewczyna
zobaczyła jak do środka wpadają ludzie w niebieskich szatach.
Dziesiątki aurorów. Zdołała zobaczyć światła, usłyszała
krzyki i poczuła, że musi wracać.
Gdy
wyszła z myślodsiewni, oparła się rękoma o ścianę. Usiadła na
kanapie i schowała twarz w dłoniach. To co widziała, przeraziło
ją. Nie potrafiła zrozumieć nienawiści Bellatrix, jej radości z
zadawania bólu i niesamowitego poświęcenia Czarnemu Panu. Nie
rozumiała czemu dostała to wspomnienie, ale powiedziała sobie, że
musi zrozumieć tego sens.
Tyle
cierpienia zasługuje na zasłużoną karę.
***
Bellatrix
uklęknęła na ziemi i wyciągnęła przed siebie różdżkę.
Szukanie chimery zabierało jej już zbyt wiele czasu co skutkowało
irytacją i gniewem, który wyładowywała przy każdej możliwej
okazji.
–Avada
Kedavra –
zielony promień pomknął ku biegnącemu ku niej psu. Miał wyraźnie
wściekłą minę i pędził ku niej z mordem w oczach.
Zwierzę
nie zdążyło zaskowyczeć, gdy upadło martwe na ziemię. Ciało
potoczyło się kilka metrów po trawie by upaść w kotlinę.
Czarownica wstała i odetchnęła głęboko.
–Gdzie
jesteś ty głupia, nędzna bestio, setki nic nie wartych funtów
zatrutych zwałów tłuszczu! Nędzna krzyżówko genetyczna. Mogliby
cię połączyć z osłem. Może wstydziłabyś się i sama
zdechła... –
kobieta wyrzucała z siebie obelgi magicznie podgłaszając swój
głos. Przerwała słysząc straszny ryk.
Odgłos
chimery wywołałby u innych ludzi paniczny strach. Bellatrix jedynie
uśmiechnęła się i uniosła różdżkę.
–Wreszcie
jesteś kupo smoczego łajna...
Chimera
zaryczała ponownie. Uniosła potężne przednie łapy i uderzyła
nimi w ziemię wywołując lekkie wstrząsy. Patrzyła na wiedźmę z
czystą nienawiścią wymalowaną w małych, niebieskich oczach orła.
Kiedy się odezwała, miała zaskakująco łagodny głos.
–Po
to powróciłaś z krainy śmierci by znów do niej na własne
życzenie trafiać?
–O
nie kochana. To ty tam trafisz... z moją delikatną pomocą.
Bellatrix
nie czekając na reakcję, zamachnęła się różdżką i wykonując
potężne machnięcie wycelowała w chimerę. Z różdżki wystrzelił
wielki płomień mknąc po ziemi ku potworowi. Pożoga zapaliła
okoliczne trawy zadymiając okolicę.
Chimera
szybko jednak wzbiła się w powietrze i unosząc się na odpowiednią
wysokość, zanurkowała i zaatakowała czarownicę potężnymi
łapami zakończonymi pazurami zdolnymi rzeźbić w granicie.
Śmierciożerczyni padła na ziemię pociągając ku sobie różdżkę.
Fala
płomieni zamieniła się w czerwonego węża, który szybko
wystrzelił z pyskiem ku chimerze chcąc zatopić w niej kły. Nie
trafił jednak i został rozdarty dwoma machnięciami wielkich
skrzydeł. Potwór poszybował w górę znikając w chmurach.
Gdy
Bellatrix unosiła różdżkę, poczuła ból w lewym boku ciała i
mogła jedynie krzyczeć z niemocy, gdy odleciała na kilka metrów
tuż obok urwiska. Zakrzyknęła imienia feniksa i ptak pojawił się
nad nią. Zapłakał uleczając rany swojej pani. Robił to jednak z
wyraźną niechęcią i będąc niedaleko chimery, wydawał się nie
dbać o swoje bezpieczeństwo. Czarownica jednak machnęła różdżką
i zielony promień skutecznie oddzielił od siebie dwie istoty.
–Nie
wygrasz ze mną ludzkie pisklę. Nie znasz zaklęć, które mogłyby
mnie ujarzmić!
–Idiotka
–
Śmierciożerczyni powiedziała to bardziej do siebie i wyprostowała
się. Dłoń trzymającą różdżkę schowała za plecami. Uniosła
ją nad głowę i zatoczyła koło.
Wyczarowując
z każdym calem okręgu coraz większy miecz, skierowała różdżkę
na potwora. Pchnęła różdżkę jakby zamierzała nią dźgnąć
rywalkę i obserwowała jak wyczarowana broń mknie ku chimerze
dosięgając celu i rozrywając jej lewe skrzydło. Upadła na ziemię
wzburzając kurz.
Jęczała
długo przez kilka minut. Bellatrix podeszła do niej kręcąc głową.
–Mogłam
od razu zakończyć twoje cierpienie...–
zamachnęła się różdżką chcąc zabić chimerę gdy usłyszała
trzask.
–Lestrange...
Po
usłyszeniu swojego nazwiska przymknęła oczy.
–Avada
Kedavra! –
zielony promień pomknął ku niepodejrzewającego niczemu
Yaxley'owi.
Śmierciożerca
padł na kolana. Oczy miał otwarte i wpatrywał się w niedawną
sojuszniczkę pustym wzrokiem. Kobieta zawyła z wściekłości.
Podbiegła do mężczyzny, ale wiedziała, że tylko jedna osoba
przeżyła klątwę uśmiercającą. Yaxley nie miał szans.
Dłuższą
chwilę zastanawiała się czy miał jej coś ważnego do
powiedzenia. Z rozmyślań wyrwał ją śmiech.
Chimera
dogorywała, ale wpatrywała się w Bellatrix z zimną nienawiścią.
Jej śmiech zmroził krew w żyłach śmierciożerczyni. Odwróciła
się i wyciągnęła różdżkę.
Nie
zamknęła oczu, gdy zaklęcie oderwało ciało od kości potwora.
Krew rozlała się na jej twarzy, ciele. Strząsnęła kilka kropel z
włosów i wyrwała serce. Czuła pulsującą w nim magię.
Była
tak blisko. Ostatni punkt planu czekał na nią w Londynie. Wiedziała
jak się do niego dostać.
***
Harry
ziewnął przeciągle. Kolejną godzinę spędzał przekopując
listy, książki, wspomnienia, pamiętniki, wszystko co w jakiś
sposób było związane z Bellatrix. Zmęczony wyciągnął ze sterty
małą czerwoną książeczkę. Na pierwszej stronie dużymi literami
przeczytał:
„Pamiętnik
Lucjusza Malfoy'a.”
Chłopak
musiał opanować oddech by nie wybuchnąć śmiechem przy Draconie.
Został poinformowany o ucieczce Lucjusza z więzienia, ale nie miał
pojęcia gdzie mógłby być. Auror pomyślał, że może znajdując
Lucjusza, znajdzie Bellatrix.
Otworzył
pierwszą zapisaną stronę i zaczął czytać.
Rodzice
pierwszy raz zabrali mnie do wschodniej Europy, gdy miałem
czternaście lat. Zatrzymaliśmy się u Dołohowów. Miałem
przynajmniej z kim spędzać czas. Antonin naprawdę pasjonował się
swoim regionem. Poszliśmy kiedyś na grzyby do małego lasku w
centrum Polski. Zaczął mi tłumaczyć ich sytuację polityczną,
ale po kilku minutach wykładu, z którego nie zrozumiałem
absolutnie nic, przestał. Zobaczyliśmy piękny dworek skryty wśród
drzew. Czułem, że gdy skończę szkołę i odziedziczę majątek po
rodzicach kupię sobie tą rezydencję...
Dalsza
część była zamazana i oblana atramentem. Harry przekręcił
kartkę i zobaczył zdjęcie dużego, białego pałacyku. Po kilku
latach pracy w ministerstwie wiedział jak zrobić świstoklik.
–Draco...
–
odezwał się cicho. Musiał jakoś powiedzieć mu o ucieczce
Lucjusza. Postanowił to jednak zrobić kilka godzin później.
Blondyn
podniósł głowę znad papierów i przyjrzał mu się zaciekawiony.
–Znalazłem
jedno miejsce, które jest warte sprawdzenia...
Draco
ożywił się i wstał z krzesła. Auror błyskawicznie wymazał
kartkę z pamiętnika Lucjusza zostawiając zdjęcie domku.
–Gdzieś
tu... –
machnął w stronę wcześniej przejrzanych książek –
znalazłem notatkę z pamiętnika o tym, że Lestrange'owie
przyjeżdżali tu na wakacje.
–Musimy
to sprawdzić! –
blondyn szybko pomknął w głąb domu wracając z kotkiem na
ramieniu –
Dla bezpieczeństwa –
wyjaśnił.
Harry
uśmiechnął się. Czuł, że to zatajenie prawdy może mieć
fatalne konsekwencje, ale przywołał stary czajnik. Wycelował w
niego różdżką –
Portus –
czajnik rozjarzył się i dwaj chłopcy dotykając go przenieśli się
kilka tysięcy kilometrów na wschód.
Były
gryfon stał twardo na ziemi i pomógł Draconowi, który zachwiał
się upadając. Wydawał się zawstydzony tym i warknął na Pottera.
–Idziemy...przepraszam
–
dodał po chwili.
***
–Ginny...jesteś
tutaj? –
Ron wszedł do mieszkania siostry i gdy nie usłyszał odpowiedzi,
wyciągnął różdżkę.
–Lumos
- wyszeptał i ruszył w stronę kuchni. Nikogo tam nie zastał,
jedynie stopą natrafił na porozrzucane buteleczki po eliksirach
uspokajających. Skręcił w stronę salonu będąc gotowym na
wszystko.
–Witaj
Weasley!
Rudzielcowi
włosy zjeżyły się na głowie. Pamiętał ten głos, pamiętał
jej okrzyki, gdy torturowała Hermionę w domu Malfoy'ów, pamiętał
jak nieomal nie zabiła Ginny i Hermiony w bitwie o Hogwart.
Spojrzał
przed siebie. Bellatrix Lestrange stała przed małym stolikiem,
trzymała Ginny za ramię przyciskając jej różdżkę do głowy.
–Dwóch
Weasley'ów. Przynęta, na którą Potter złapie się na pewno –
uśmiechnęła się szeroko. Z drugiej strony domu do salonu wszedł
Adam Falley.
–Drętwota
–
Ron upadł na ziemię, przerażonym wzrokiem patrząc na porywaczy.
***
Harry
polecił Draconowi iść za nim, gdy odnaleźli dworek widziany na
zdjęciu. Kilkaset metrów za nim zatrzymały ich silne bariery,
które upewniły młodych czarodziejów, że ktoś tam jest. Dla
bezpieczeństwa wzajemnie zamieniali się miejscami i do środka
pałacyku pierwszy wszedł blondyn.
Potter
wślizgnął się za nim i zdołał usłyszeć.
–Ohh
Draco! Co ty tutaj robisz? –
Lucjusz Malfoy spotkał się ze swoim synem.