- It's time to say
goodbyeee!!!! - sopranowy głos śpiewaczki długo rozchodził
się w murach opery. Sara Conelli stała na scenie i dostojnie
skłoniła się publiczności. Wywołała tym burzę braw od
najniższych miejsc po same loże vipowskie zajmowane przez
najbogatszych i najbardziej wpływowych adoratorów muzyki
klasycznej. Jednym z nich był wysoki mężczyzna w średnim wieku z
gęstymi, brązowymi włosami i delikatnie przyciętą blond bródką.
Lorrenzo Galilei ubrany był w aksamitny czarny garnitur, szary szalik i wysokie buty. Na drugim palcu prawej dłoni lśnił mu sygnet z herbem rodu, lwem powalającym i pożerającym węża na szczycie góry w gwieździstą noc. Mężczyzna siedział w fotelu sącząc czerwone wino z bogato zdobionego kielicha. Lekko przymkniętymi oczyma obserwował scenę, na którą wchodzili kolejni artyści. Korzystając z chwili przerwy, spojrzał na swoją żonę.
- Szkoda, że nie ma z nami Alberto. - westchnął i odstawił kielich na stojący tuż obok niego stolik. Przygryzł wargi i pokręcił głową. Kobieta siedząca obok niego poprawiła swój zielony, lśniący szal. Miała na sobie bogatą, odrobinę zbyt szykowną jak na operę suknię. Na jej dłoni również widniał sygnet rodu Galilei. Nadia miała go jednak na lewej dłoni. Uśmiechnęła się ciepło do męża.
- Alberto nigdy nie lubił takiej muzyki. Doskonale to widać, patrząc na jego koncerty i muzykę, którą tworzy. Skończył szkołę, pozwólmy mu odpocząć tam w Anglii - delikatnie przymknęła aprobująco powieki. - Ma taki dobry kontakt z Draco – zauważyła. Lorrenzo machnął dłonią. Zaakceptował orientację syna, pogodził się, że jego ród ma małe szanse na przedłużenie, ale nie mógł zaprzeczać, że to go bolało. Kochał Alberto, ale duma i świadomość potęgi rodu zmuszały go do wielu myśli, za które się przeklinał.
- Dzieci i tak z tego nie będzie - wycedził spuszczając wzrok. Wiedział, że to co powiedział było głupie, ale pozwolił poddać się emocjom.
Nadia spojrzała na męża ze współczuciem. Sama również zaakceptowała preferencje syna, ale smucił ją fakt, że nie będzie miała czystej krwi wnuka, jeżeli jakiś kiedykolwiek w ogóle się pojawi.
- Ważne, że jest szczęśliwy - cicho powiedziała spijając łyk wina ze swojej czary.
Lorrenzo kiwnął głową i położył swoją dłoń na dłoni żony.
Lorrenzo Galilei ubrany był w aksamitny czarny garnitur, szary szalik i wysokie buty. Na drugim palcu prawej dłoni lśnił mu sygnet z herbem rodu, lwem powalającym i pożerającym węża na szczycie góry w gwieździstą noc. Mężczyzna siedział w fotelu sącząc czerwone wino z bogato zdobionego kielicha. Lekko przymkniętymi oczyma obserwował scenę, na którą wchodzili kolejni artyści. Korzystając z chwili przerwy, spojrzał na swoją żonę.
- Szkoda, że nie ma z nami Alberto. - westchnął i odstawił kielich na stojący tuż obok niego stolik. Przygryzł wargi i pokręcił głową. Kobieta siedząca obok niego poprawiła swój zielony, lśniący szal. Miała na sobie bogatą, odrobinę zbyt szykowną jak na operę suknię. Na jej dłoni również widniał sygnet rodu Galilei. Nadia miała go jednak na lewej dłoni. Uśmiechnęła się ciepło do męża.
- Alberto nigdy nie lubił takiej muzyki. Doskonale to widać, patrząc na jego koncerty i muzykę, którą tworzy. Skończył szkołę, pozwólmy mu odpocząć tam w Anglii - delikatnie przymknęła aprobująco powieki. - Ma taki dobry kontakt z Draco – zauważyła. Lorrenzo machnął dłonią. Zaakceptował orientację syna, pogodził się, że jego ród ma małe szanse na przedłużenie, ale nie mógł zaprzeczać, że to go bolało. Kochał Alberto, ale duma i świadomość potęgi rodu zmuszały go do wielu myśli, za które się przeklinał.
- Dzieci i tak z tego nie będzie - wycedził spuszczając wzrok. Wiedział, że to co powiedział było głupie, ale pozwolił poddać się emocjom.
Nadia spojrzała na męża ze współczuciem. Sama również zaakceptowała preferencje syna, ale smucił ją fakt, że nie będzie miała czystej krwi wnuka, jeżeli jakiś kiedykolwiek w ogóle się pojawi.
- Ważne, że jest szczęśliwy - cicho powiedziała spijając łyk wina ze swojej czary.
Lorrenzo kiwnął głową i położył swoją dłoń na dłoni żony.
W chwili gdy mial się rozpocząć
kolejny akt sztuki, do loży wykupionej przez małżeństwo wszedł
niski, korpulentny mężczyzna w czarnej czarodziejskiej szacie
ściskając w dłoni melonik. Na jego twarzy widać było zmęczenie
i pot. Nerwowo tarmosił swoje nakrycie głowy, po czym zamknął za
sobą drzwi i podszedł do Włocha. Korneliusz Knot nie wiedział jak
przekazać wiadomość, więc przełknął ślinę i spojrzał na
małżeństwo.
Lorrenzo pokręcił głową
zdegustowany. Nie lubił, kiedy czarodziej nie potrafił się
dostosować do świata mugoli i narażał całą czarodziejską
społeczność na ujawnienie. Doskonale znał Knota, kiedy ten
jeszcze był ministrem magii, razem z Lucjuszem Malfoyem często
przybywali do niego najczęściej w sprawach biznesowych i
dotyczących ich dzieci. Teraz jednak, gdy Lucjusz był w Azkabanie,
Włoch nie wiedział co może sprowadzać do niego byłego ministra.
Wskazał mu miejsce w wolnym fotelu. Gdy ten usiadł, Lorrenzo
przekręcił głowę.
- Czemu zawdzięczamy tą wizytę?
Ostatni raz widzieliśmy się trzy lata temu - uśmiechnął
się.
Korneliusz Knot jeszcze bardziej zgniótł melonik w swojej dłoni. Wziął głęboki oddech i zachrypniętym głosem cicho powiedział.
Korneliusz Knot jeszcze bardziej zgniótł melonik w swojej dłoni. Wziął głęboki oddech i zachrypniętym głosem cicho powiedział.
- Chodzi o waszego syna Alberto -
spuścił głowę nie mogąc spojrzeć im w twarze.
Nadia podniosła się lekko ze swojego
miejsca i krzyknęła.
- Co się dzieje? - złapała się za
serce łapiąc oddech.
Lorrenzo szybko podszedł do żony i
przytulił ją skupiając wzrok na Knocie.
- Co się stało? - w jego pozornie
cichym głosie dało się wyczuć narastającą furię.
Były angielski minister magii wyrzucił
chcąc mieć to za sobą.
- Alberto został porwany przez
Bellatrix Lestrange. - poczuł w ustach gorycz po wypowiedzeniu
imienia i nazwiska najwierniejszej służki Voldemorta.
Lorrenzo przytrzymał mdlejącą żonę
i wyskoczył ku Korneliuszowi Knotowi łapiąc go za szaty.
- Jak to porwany? Kim ona jest i gdzie
jest Alberto? - krzyknął głośno, po czym wyciągnął różdżkę,
krótko nią machnął zamykając drzwi i zasłaniając okna.
Knot utkwił przestraszony wzrok w
różdżce Włocha, po czym zaczął powoli tłumaczyć.
- Bellatrix Lestrange była
najwierniejszą służką Tego, którego imienia nie wolno
wymawiać za jego czasów. Wydawało się wszystkim, że
zginęła zabita przez Molly Weasley w czasie bitwy o Hogwart. Każdy
widział jak jej ciało rozsypuje się w proszek. Okazało się, że
miała horkruksa... - na twarzy Lorrenzo zakwitł szok, ale nie
odzywał się, więc Knot kontynuował - Przybyła do dworu swojej
siostry Narcyzy i porwała Alberto.
- Narcyzy Malfoy? - Nadia cicho rzuciła
pytanie.
- Tak - odparł anglik.
- To spisek - wyszeptał Lorrenzo. Z
każdym słowem ton jego głosu rósł - Chcą przejąć nasz
majątek, wpływy porywając Alberto... Nie pozwolę na to - ryknął
wyciągając ponownie różdżkę. Wystrzelił nią promień,
który przeniknął przez sufit tworząc długi biały pas nad
operą.
Były minister magii wiedział, że
Lorrenzo źle zrozumiał jego wypowiedź. Przytrzymał jego dłoń i
zaczął ponownie tłumaczyć.
- Malfoyowie nie mają z tym nic
wspólnego. Bellatrix Lestrange jest siostrą Narcyzy, ale od
upadku Tego, którego imienia nie wolno wymawiać nie
utrzymywały ze sobą kontaktów - otarł pot z czoła.
- To byłoby trudne, zważywszy że
jedna z nich była martwa - wycedził włoch i pociągnął różdżkę.
Wyczarowany pas zmienił się w miecz przebijający zielonego węża.
Korneliusz Knot wiedział co to
oznacza. - Draco Malfoy też tam był..
Włoch odepchnął czarodzieja i
spojrzał na niego
- Też tam był? - w jego glosie
brzmiała tylko wściekłość - Nieważne kto to zrobił, Alberto
został porwany, bo tam był. Zemsta będzie straszna, gdy odzyskamy
naszego syna. - Złapał za rękę swoją żonę i deportował się z
nią do swojego zamku.
Były minister magii usiadł w fotelu
chowając twarz w dłoniach.
- Zapowiada się kolejna wojna - jęknął
do siebie, po czym wstał i deportował się do Włoskiego
Ministerstwa Magii.
*****************************
Na kamiennym chodniku pojawiły się
znikąd dwie postaci. Szybkim, dostojnym krokiem ruszyły ku wejściu
do zamku. Tuż przed bramą jedna z nich uniosła dłoń z różdżką.
Gdy weszli do środka, znaleźli się w małym przedsionku.
Przybyłymi okazali się wysoki, dobrze zbudowany szatyn w średnim
wieku i kobieta. Victor i Natalia Lodovico.
- Och, kochanie. Tak mi przykro - do
Nadii podbiegła Natalia Lodovico. Przytuliła przyjaciółkę
i spojrzała na nią ze smutkiem. Matkę Alberto otaczało także
parę innych kobiet. Wszystkie ubrane były w bogate szaty i
promieniowała z nich magia.
Przybyły mężczyzna zamienił kilka
słów z Nadią i wszedł do salonu. Stał tam wielki stół.
Na jego końcu siedział Lorrenzo, który przebrał się w
fioletową szatę z czerwonym poszyciem. Wstal, gdy Victor uniósł
rękę.
- Nie czas na pogaduszki. Twój
syn jest najważniejszy - po czym usiadł po jego prawej stronie czym
zajął ostatnie wolne miejsce przy stole.
Lorrenzo długo siedział w milczeniu.
Słowa z jego ust wylatywały powoli jakby bojąc się zostać
wypowiedzianymi.
- Zaufałem im, a oni mnie zdradzili.
Dałem im syna, a oni dali mi ból i gniew. Cierpię moi starzy
przyjaciele. Sam nie dam rady go odzyskać - spojrzał na przybyłych
gości.
Przez długą chwilę panowała cisza.
Przerwał ją młody chłopak z blond włosami opadającymi na
ramiona. W dłoni trzymał mahoniową laskę.
- Ty nauczyłeś mnie jak być
mężczyzną. Byłeś mi ojcem, a Alberto bratem. Mój ród
wam pomoże - Wyciągnął różdżkę i wystrzelił z niej
biały promień, który zniknął w dłoni Lorrenzo. Czarodziej
uśmiechnął się.
- Mój ród wam pomoże -
ze swojego miejsca wstał Victor Lodovico i również
wyczarował promień w stronę dłoni przyjaciela.
Ze swoich miejsc kolejno wstawali
czarodzieje, przedstawiciele najstarszych rodów
czarodziejskich z Włoch. W końcu jedyną siedzącą osobą była
kobieta z woalką na twarzy. Wstała, odsłoniła swoje oblicze.
Joanna Zabini przysięgła pomoc Galilei'emu.
Lorrenzo Galilei wstał i ścisnął
dłoń, która rozbłysła białym światłem.
- Dziękuję wam. - skłonił głowę -
Czas działać.
****************************
Draco w ciszy obserwował przesuwające
się wskazówki zegara. Od ostatniej wizyty matki minęło już
pół dnia. W nocy sala szpitalna była jeszcze bardziej
ponura. Nagie ściany, łóżka i świadomość, że ktoś tu
cierpiał i będzie cierpieć w przyszłości. Nie pomagało to w
szybkim odzyskaniu zdrowia. Jedyne światło pochodziło z gabinetu
uzdrowiciela. Zachariasz Smith siedział przy swoim biurku
wypełniając karty pacjentów i wszystkie dokumenty, które
miał na głowie. Zmęczony potarł oczy i wypił kieliszek ognistej
whisky. Kiedy na niebie widniały gwiazdy, nikt nie stał nad
uzdrowicielami pilnując czy nie robią czegoś niezgodnego z
przepisami.
Były puchon nalewał właśnie trunek
do kieliszka, gdy szpitalem wstrząsnął huk, a ze ścian posypał
się pył. Uzdrowiciel wyrzucił butelkę i wyciągając różdżkę
wybiegł z gabinetu. Na środku sali stał Draco Malfoy, który
również w ręce trzymał różdżkę. Smith przejechał
po nim wzrokiem.
- Zostań tu. Sprawdzę co się dzieje
- zatrzymał go dłonią i wybiegł z sali na korytarz.
Budynkiem wstrząsnęło kolejny raz.
Gdy uzdrowiciel znalazł się przy wejściu, stali tam stłoczeni
aurorzy, pracownicy Munga i niezamaskowani napastnicy chcący się
wedrzeć do szpitala. Jeden z nich ujrzał blondyna.
- Tarrantelegra - zaklęcie trafiło w
cel i czarodziej upadł na ziemię wijąc nogami. Rozszerzył oczy,
gdy zobaczył jaki ruch dłonią wykonuje atakujący go.
- Drętwota - napastnik padł na ziemię
ślizgając się po rozlanej wcześniej wodzie.
W holu panował chaos. Aurorzy
bezskutecznie odpierali ataki. Nie dawali rady przeważającej
liczbie przeciwników. Schaklebolt walczył z wysokim łysym
czarodziejem w szarej szacie.
- Impedimento - minister magii go
prosto w pierś. Czarodziej upadając, wytrącił z równowagi
swojego partnera. Wystrzelone przez niego zaklęcie eksplozji trafiło
w sufit burząc go i zrzucając na walczących pył i kamienie.
- Oddajcie Draco Malfoya - dowódcą
grupy napastników był Victor Lodovico. Walcząc z Finneganem,
rozbroił aurora. Machnął różdżką, a zaklęcie odrzuciło
jego przeciwnika na drzwi wejściowe. Chłopak podniósł
oszołomiony głowę, by po chwili stracić przytomność.
- Nie oddamy wam nikogo. Nie wiemy
nawet kim jesteście - Kingsley Schaklebolt spojrzał na włocha.
- Nie ważne kim jesteśmy, ale czego
chcemy. Zemsta będzie straszna. Malfoyowie pożałują, że
zdradzili Galileich - szlachcic szybko uskoczył przed klątwą i
uniósł dłoń.
- Petrificus Totalus - zaklęcie
dosięgło byłego szefa aurorów, który padł na ziemię
łapiąc się za szatę.
Draco Malfoy chodził od ściany do
ściany niepewny kto wygrywa. Po latach spędzonych w Azkabanie, nie
chciał mieszać się do walki. Nieśmiało jednak podszedł do
drzwi. Gdy znalazł się przy nich, ktoś złapał go za ramię i
przyciągnął do siebie.
- Zostaw mnie... - Draco zdołał
wyrwać prawą dłoń i wycelował różdżkę w nieznajomego.
- Confri... - zaskoczony nie dokończył,
gdy poczuł jak jego ciało się unosi, a on sam się deportuje.